Wspomnienia Michała Kochańczyka

Wspinaczkę przedkładałem ponad naukę

Michał Kochańczyk, polski taternik, alpinista, polarnik, żeglarz


Fot. Archiwum M.Kochańczyka. Na dole zdjęcia - autor wspomnień

Motywacja studiowania ekonomii powstała u mnie podczas wydarzeń marcowych w 1968 roku. Byłem wówczas w klasie maturalnej. Jako niepoprawny romantyk, słuchając osaczającej kłamliwej komunistycznej propagandy medialnej, widząc absurdy ówczesnej gospodarki, w swojej naiwności nastolatka, sądziłem że podczas studiów ekonomicznych poznam arkana ekonomii. Tak, by po skończeniu studiów niczym Konrad Wallenrod wspiąć się na wysokie stanowiska rządowe i dokonać co najmniej rewolucji zmieniającej system. Zatem ku zdziwieniu rodziców, którzy namawiali mnie na studia na Politechnice Gdańskiej, przystąpiłem do egzaminów wstępnych na kierunku Ekonomiki Przemysłu na Wydziale Morskim Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Sopocie. Od razu natknąłem się na zmiany organizacyjne na Uczelni, na pierwszym roku studiów już byłem studentem Wydziału Przemysłu, a od trzeciego roku studiów mimowolnie studiowałem na Uniwersytecie Gdańskim, który powstał w 1970 roku w wyniku połączenia Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Sopocie z Wyższą Szkołą Pedagogiczną w Gdańsku.

Według krążących w środowisku studencki wieści, powstawanie Uniwersytetu Gdańskiego rodziło się z dużymi emocjami. Podobno kadra naukowa WSE w Sopocie była bardzo przeciwna powstawaniu nowego tworu uczelnianego na Wybrzeżu, gdyż w jakiś sposób zniknęła ich uczelnia, mająca dobrą renomę w Europie, szczególnie w kręgach naukowych związanych z gospodarką morską.

Wieść gminna niosła, że uczelnia miała przyjąć nazwę Uniwersytet Bałtycki czyli w skrócie UB, ale z powodu konotacji z nazwą z ówcześnie jeszcze mocno tkwiącym pamięci złowrogim i niechlubnym Urzędem Bezpieczeństwa, władze podjęły decyzję o utworzeniu Uniwersytetu Gdańskiego. Ojcem chrzestnym UG okrzyknięto działacza komunistycznego Stanisława Kociołka, I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Gdańsku, który przyczynił się we władzach centralnych do decyzji o powstaniu uczelni uniwersyteckiej. Po latach, wobec udziału Stanisława Kociołka w krwawym rozprawieniu się z protestem robotniczym podczas Wydarzeń Grudniowych w 1970 roku, rola Stanisława Kociołka uległa zapomnieniu.

Studia na Uczelni podjąłem z wielką gorliwością, ale bardzo szybko zorientowałem się, że stosunkowo mało mieliśmy przekazywanej prawdziwej wiedzy ekonomicznej, a zostaliśmy praktycznie poddawani indoktrynacji o możliwości sprawnego zarządzania w warunkach gospodarki socjalistycznej. Takie przedmioty jak: Ekonomia polityczna kapitalizmu, Podstawy nauk politycznych, Ekonomia polityczna, Filozofia, Historia myśli politycznej miały nas w tym utwierdzić. Zatem mój zapał do studiowania szybko minął, studia traktowałem po macoszemu, oddając się działalności w organizowaniu imprez turystycznych na uczelni, żeglarstwu, a przede wszystkim taternictwu. Ta ostatnia pasja pochłonęła mnie całkowicie, wspinaczkę przedkładałem ponad naukę, przez co miałem dwa urlopy dziekańskie, zostałem także skreślony z listy studentów (szczęśliwie władze uczelni, mając na uwadze moją działalność na niwie turystycznej, reaktywowały mój status studenta).


Mimo ewidentnie politycznego charakteru uczelni (Wyższą Szkołę Ekonomiczną w Sopocie określano jako Czerwony Klasztor), gdzie pewna część pracowników naukowych mówiła „po linii i na bazie”, mieliśmy także zajęcia ze znamienitymi wykładowcami. Z prawdziwą przyjemnością chodziłem na arcyciekawe barwne wykłady z Historii gospodarczej doktora Wacława Odyńca. Z otwartą buzią słuchałem wykładów doc. doktora Jerzego Zaleskiego ze Wstępu do geografii ekonomicznej. Doktor Zaleski w bardzo rzetelny w przystępny sposób zapoznawał nas z realną sytuacją gospodarczą na świecie, ale też przedstawiał prognozy rozwoju gospodarki na świecie, które znacznie odbiegały od tych przedstawianych w propagandzie komunistycznej. Pamiętam ciekawe wykłady z Prawa cywilnego doc. doktora Jerzego Młynarczyka, wybitnego koszykarza, olimpijczyka. Niestety wysłuchałem tylko kilku wykładów, podczas drugiego roku studiów sporo czasu spędziłem bowiem w górach na rajdach studenckich.

Szczególnym wykładowcą, którego darzyłem wielkim szacunkiem i utkwił mi mocno w pamięci, była doc. doktor Aurelia Polańska, osoba o rozległej wiedzy i mająca doskonałe relacje ze studentami. Chodziłem na wykłady prowadzone przez doktor Polańską o Ekonomice Przemysłu Okrętowego, które to wykłady wykraczały daleko poza wąską tematyką zawartą w programie przedmiotu. Byłem szczęściarzem, bo to właśnie doktor Polańska była promotorem mojej pracy magisterskiej o kooperacji w przemyśle okrętowym, w pisaniu której to pracy bardzo mi pomogła. Pisanie pracy magisterskiej było dla mnie pewną lekcją pokory, jak i też dostałem dobrą szkołę na niwie kreślenia zdań.

Z dużą sympatią wspominam doc. doktora Wiesława Lewczyńskiego, człowieka o dużej kulturze osobistej, który pełniąc funkcję prodziekana wnikliwie pochylał się nad sprawami studenckimi. Sam doznałem oznaki jego życzliwości. Po pierwszym roku studiów wszyscy studenci musieli obowiązkowo zaliczyć w lipcu praktyki robotnicze w jednym z PGR-ów na Pomorzu. Kolidowało to z moimi planami, bowiem miałem brać udział w dwumiesięcznym rejsie żeglarskim do portów Europy Zachodniej na legendarnym jachcie „Korsarz” Polskiego Klubu Morskiego. Podczas pierwszego roku studiów prawie cały wolny czas spędzałem na przystani Wisłoujścia, pracując przy konserwacji drewnianych jachtów. Prodziekan Lewczyński życzliwie odniósł się do mojej prośby i przesunął mi praktykę na wrzesień. Zostałem zatrudniony jako pracownik fizyczny w administracji Domu Studenckiego nr 2 w Sopocie.

Przez prawie cały okres studiów udzielałem się społecznie. Na pierwszym roku byłem gospodarzem tak grupy studenckiej, jak i całego roku, a od drugiego roku działałem aktywnie na niwie turystycznej. Z grupką pasjonatów założyliśmy Uczelniany Klub Turystyczny „Gwiżdże”, a gdy powstał Uniwersytet Gdański wraz z kolegami powołaliśmy Klub „Łagas”. Obydwa kluby nie przetrwały próby czasu, co nie przeszkadzały temu, że działaliśmy aktywnie, organizując oprócz rajdów i złazów wiele wieczorów piosenki turystycznej i spotkań z podróżnikami. W kwietniu 1971 roku byłem kierownikiem I Rajdu Uniwersytetu Gdańskiego „Nadmorskiego – Na przednówku” (nazwa odnosiła do tradycji rajdów „Nadmorskiego” i „Na przednówku” organizowanych poprzednio przez kluby turystyczne WSP i WSE”). Rajd kończył się w Nadolu nad Jeziorem Żarnowieckim i brało w nim udział prawie tysiąc studentów ze wszystkich uczelni wybrzeża. W następnym roku w kwietniu kierowałem kolejnym rajdem UG, tym razem o nazwie „Na przednówku”, zakończonym nad jeziorem Borówno Wielkie koło Skarszew. W czerwcu zaś objąłem kierownictwo nocnego rajdu zwanego „Złazem księżycowym” (taki złaz był organizowany poprzednio przez WSP). Ognisko kończące imprezę było na małym jeziorkiem koło Lipuskiej Huty.

Niezależnie od działalności organizacyjnej przez niemal cały czas podczas pierwszych lat studiów uczestniczyłem w rajdach studenckich nie tylko na Pomorzu, ale też w głębi Polski; w Tatrach, Bieszczadach, Beskidzie Niskim i Żywieckim, w Górach Izerskich i Karkonoszach, w Puszczy Kampinoskiej…

Powstanie Uniwersytetu przyczyniło się w przypadku działalności turystycznej do dużej integracji studentów obydwu uczelni. Wspólnie działaliśmy ze studentami z kierunków pedagogicznych: geografii, biologii czy historii. Powstała fuzja zaowocowała nie tylko licznymi związkami małżeńskimi, ale też zadzierzgnięte zostały mocne znajomości, które przetrwały różne próby czasu i są utrzymywane do tej pory.

Środki na uczestnictwo w różnych rajdach czy eskapadach gromadziłem wygrywając różne… konkursy polityczne. Brzmi to dziwnie, ale w tamtych czasach wiele organizacji jak Liga Obrony Kraju czy Towarzystwo Przyjaźni Polsko Radzieckiej organizowały z okazji licznych rocznic konkursy polityczne. Zgłaszałem się do tych konkursów, a że interesowałem się bieżącymi wydarzenia i miałem dobrą pamięć, toteż zazwyczaj te konkursy wygrywałem. Dostawałem jako nagrody bony książkowe, a że moja „przyłatana” ciocia była kierowniczką antykwariatu książkowego, miałem możliwość wymiany bonów na gotówkę. Wygrałem też kilka konkursów na Uniwersytecie Gdańskim organizowanych przez Zrzeszenie Studentów Polskich. Podczas jednego z tych konkursów o nazwie „Kraj Rad – Kraj Lenina” wraz Michałem Korkozowiczem i Adamem Olichwierem dostaliśmy się, po kilku eliminacjach do finału ogólnopolskiego i przed kamerami telewizyjnymi (wtenczas w Polsce był tylko jeden program telewizyjny) wygraliśmy ten konkurs, pokonując zespoły SGPiS w Warszawie i Politechniki Łódzkiej. Startowaliśmy jeszcze w barwach WSE w Sopocie. Organizacja Zrzeszenia Studentów Polskich pochwaliła się naszym sukcesem władzom Uczelni i zostaliśmy nawet zaproszeni na spotkanie samym rektorem.


Podczas ostatnich lat studiów bardzo aktywnie wspinałem się w Tatrach, traktując po macoszemu wszelkie sprawy uczelniane, co oczywiście miało wyznacznik w postaci marnych ocen na egzaminach.. Jednakże, gdy wiosną 1973 roku władze Uczelni dowiedziały się, że wezmę udział w akademickiej wyprawie w Hindukusz Afgański (w czternastoosobowej wyprawie byłem jedynym studentem z Uniwersytetu Gdańskiego), niespodziewanie samorzutnie dofinansowały mój udział kwotą ośmiu tysięcy złotych, co było znaczącym wsparciem. Inicjatorem tej akcji był prorektor doc. doktor Edmund Kątowski.

Istotnym fragmentem studiów na Wyższej Szkole Ekonomicznej, jak i Uniwersytecie Gdańskim, były trwające przez siedem semestrów zajęcia w Studium Wojskowym, które mieściło się w gmachu dawnych koszar pruskich przy ulicy Dzierżyńskiego (obecnie Legionów) w Gdańsku- Wrzeszczu. Różnego rodzaju wykłady, ćwiczenia, zajęcia terenowe, strzelania na strzelnicy prowadzone były przez wyższych oficerów (majorów, podpułkowników), najczęściej z tzw. „awansu społecznego”, których różnorakie wypowiedzi, a często i ignorancja, były tematem wielu żartów w społeczności studenckiej. Usiłowano wyszkolić nas na artylerzystów. W ramach Studium Wojskowego uczestniczyliśmy w dwóch miesięcznych obozach wojskowych w jednostce wojskowej w Kwidzynie, podczas których to ćwiczeń na poligonie w Toruniu mieliśmy ostre strzelania - tak z armat 85 mm, jak i z haubic 122 mm. Podczas ostatniego obozu zdawaliśmy egzaminy oficerskie. Zakończyłem Studium Wojskowe z awansem na starszego kaprala podchorążego.

Zajęcia w Studium Wojskowym były raz w tygodniu i trwały przez sześć godzin. Wymagana była bezwzględna obecność, która była rygorystycznie przestrzegana, co oczywiście przeszkadzało moim planom rajdowym, jak i wspinaczkowym. Na szczęście, z chwilą powstania Uniwersytetu Gdańskiego, komendantem Studium Wojskowego został kontradmirał Gereon Grzenia-Romanowski, z którym zaprzyjaźniłem się podczas organizacji rajdów studenckich. Cieszyłem się sympatią admirała, toteż pozytywnie akceptował podania organizacji alpinistycznych o zwolnienie mnie w zajęć z powodu ważnych szkoleń taternickich. Pułkownicy ze Studium Wojskowego na to sarkali, ale obowiązywała ich dyscyplina wojskowa.

Obozy wojskowe w Kwidzynie, jak i strzelania na poligonie w Toruniu, mieliśmy wspólnie ze studentami z byłej Wyższej Szkoły Pedagogicznej co sprzyjało integracji. Znajomości tam zawarte wielokrotnie okazywały się przydatne tym kolegom, którzy podjęli pracę naukową na Uniwersytecie Gdańskim. Ja sam po latach się chwaliłem, że spałem niemal na jednej pryczy z przyszłym premierem czy ministrem obrony narodowej, nie mówiąc o kierowniku Stacji Morskiej na Helu.

Kilka lat temu miałem okazję do nawiązania do okresu szkolenia w ramach Studium Wojskowego. Zostałem zaproszony do Kwidzyna, gdzie w tamtejszej Akademii Umiejętności Pedagogicznych, świeżo odremontowanej placówce w gmachu dawnych koszar, miałem wykłady i prezentacje o krainach geograficznych dla miejscowych nauczycieli. Nie byłbym sobą, gdybym nie napomknął o pewnej satysfakcji, iż oto w byłych murach Jednostki Wojskowej 1747, 14 Sudeckiego Pułku Artylerii Przeciwpancernej, w miejscu gdzie teraz prowadzę wykłady, kiedyś jako kanonier podchorąży szczoteczką do zębów czyściłem posadzki tego budynku.

Moje pasje żeglarskie, turystyczne, wspinaczkowe sprawiły, że studia z czteroletnim programem trwały - w moim przypadku - lat siedem. Właściwie skończyłem je dla komfortu psychicznego Rodziców, bo w tym czasie rozpoczęły się na szeroką skalę alpinistyczne prace na wysokości, gdzie przez dzień mogłem zarobić tyle, co moi koledzy po skończeniu studiów przez pół roku. Toteż do kończenia pisania pracy magisterskiej wcale siłę nie paliłem. Teraz bardzo sobie cenię moje zmobilizowanie zakończone egzaminem magisterskim, gdyż jako magister miałem możliwość prowadzenia wykładów w wyższych uczelniach Trójmiasta.

Z perspektywy czasu, może z racji jakby drugoplanowej roli studiów w moim aktywnym życiu młodzieńczych lat, studia nie zostawiły trwałego piętna w moim życiorysie, choć niezwykle sobie cenię zawarte podczas nich ciekawe znajomości, które cały czas żywo są podlewane.

Pewnym dobrodziejstwem okazało się studiowanie z kilkoma rocznikami na studiach. Po latach koleżanki i koledzy z uczelnianych ławek zajęli wysokie stanowiska i funkcje w licznych instytucjach i zakładach pracy i nie ukrywam, że przyjazne relacje i solidarność koleżeńska zaowocowały kilkakrotnie okazaną istotną pomocą w przygotowaniach niejednej wyprawy w najwyższe góry świata.

Mimo że nie podjąłem pracy w Uniwersytecie Gdańskim (poza krótkim epizodem, kiedy to w latach 1983/1984 pracowałem w bibliotece Instytutu Anglistyki), to z Uczelnią nadal utrzymuję kontakt. Wielokrotnie byłem zapraszany przez różne klubu uniwersyteckie i koła naukowe do przedstawienia prezentacji o kulturach świata, krainach geograficznych czy swoich podróżach i ekspedycjach. Na Uniwersytecie prowadzę też wykłady dla słuchaczy Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Wygłaszałem również wykłady w ramach Polskiej Akademii Dzieci. Mieszkam w pobliżu Kampusu Uniwersytetu Gdańskiego, od wielu lat obserwuję rozmach inwestycyjny Uczelni, z którą się utożsamiam i cieszę z jej rozwoju.

Inne wspomnienia: www.kochanczyk.com.pl